"Drive" Nicolasa Windinga Refna ("Bronson", trylogia "Pusher") jest jak ogień i woda, ziemia i powietrze, a do jego opisu najbardziej pasuje oksymoron artystyczna rozrywka. Złożony ze
"Drive" Nicolasa Windinga Refna ("Bronson", trylogia "Pusher") jest jak ogień i woda, ziemia i powietrze, a do jego opisu najbardziej pasuje oksymoron artystyczna rozrywka. Złożony ze stylistycznych przeciwieństw, na pierwszy rzut oka powinien zamknąć się we własnych sprzecznościach lub stoczyć w stronę niezamierzonej parodii. Historia, która milion razy wynurzała się spod pióra pulpowych scenarzystów grindhouse'owego kina, obudowana została wysublimowaną kompozycją kadru (na szczególne uznanie zasługuje operowanie światłem, choćby w scenie pocałunku/morderstwa w windzie), ciszą niwelującą dialogi i fatalizmem wyzierającym z przedstawionego świata. Tym razem jednak, im dalej w las, tym lepiej, bowiem Refn jakimś cudem niemal perfekcyjnie połączył elementy sensacji, romansu, dramatu, thrillera, a nawet horroru z elementami gore. Wytworzona z wielu sprzecznych poetyk całość uwodzi i nie pozwala oderwać się od ekranu, a poszczególne sceny wracają na długo po opuszczeniu zaciemnionej sali.
Paliwem dla tej kombinacji jest frapująca postać głównego bohatera (kolejna aktorska perełka Ryana Goslinga), łącząca w sobie atawistyczną brutalność z dziewiczą niemal wrażliwością. Jego przeszłość jest niemal całkowitą enigmą (dowiadujemy się jedynie, że sześć lat przepracował w warsztacie, przyjeżdżając znikąd), a programowy introwertyzm i jednoosobowa walka przeciw wszystkim każe sytuować go w westernowym uniwersum. Z kolei wypisane na jego twarzy niewinność i szczerość intencji zmieszane są ekstatyczną przyjemnością z zadawania bólu i cierpienia. Przemoc w obiektywie Refna jest pierwotna, impulsywna i pokazana tak, jakby działa się na granicy dwóch światów, jakby bieguny wrażliwości i brutalności były własnym spoiwem. Bohater odbija się od ich granic i w zależności od sytuacji daje się im w całości pochłaniać. Jakikolwiek uczuciowy constans jest dla niego niemożliwy. Trafnie podkreśla to zastosowana w filmie muzyka – granicząca z naiwnością i sentymentalizmem w momentach lirycznych (synth-pop) i oparta na przeciągłych, demonicznych dźwiękach (vide scena na plaży) podczas aktów przemocy.
Najbardziej w tym wszystkim urzeka minimalizm – sposobu narracji, tempa jej rozwoju, muzyki Cliffa Martineza czy wspomnianego już kadrowania – historia skupia się na emocjach dawkowanych stopniowo i proporcjonalnie do jej rozwoju, lecz na tyle angażująco, że w żadnym momencie nie pozwala przenieść się poza nią. Refn wyraźnie korzysta ze stylistyki Michaela Manna, osadzając większość akcji w nocy i kalibrując wydarzenia do finałowego starcia, w którym śmierć wyjaśni wszystko. Punktem zapalnym jest napad, w którym Driver asystuje niejakiemu Standardowi (Oscar Isaac), by ten spłacił dług u lokalnych gangsterów. Prawdziwym powodem pomocy jest jednak chęć ocalenia żony Standarda, Irene (Carey Mulligan), w której Driver w międzyczasie się zakochał. Naturalnie prosty w teorii napad kończy się katastrofą w praktyce i wszyscy biorący w nim udział, zostają naznaczeni. Ten rys fatalizmu i walka o obronę cząstki dobra są kolejnym elementem wynoszącym "Drive" ponad szereg lustrzanych produkcji. Patrząc na świat drapieżników i ich ofiar, można poczuć autentyczną więź z człowiekiem w kurtce ze skorpionem na plecach, który takim podziałem gardzi, z milczeniem na ustach poświęcając się dla drugiej osoby.