Ekranizacja powieści Jeana Geneta "Querelle de Brest". Twórczość Geneta, uznawana za niefilmową, w ujęciu Fassbindera zyskuje wymiar głęboko oniryczny. Niemiecki reżyser celowo postawił na teatralną umowność, rezygnując z plenerów na rzecz atelier. Podobnie jak we wcześniejszych jego filmach, aktorstwo razi sztucznością, postaci wypowiadają swe kwestie bez większych emocji, w akcję wplecione zostały narracja z offu, jak i plansze tekstowe.
Od strony estetycznej, "Querelle" to prawdziwa uczta. Scenografia, kolorystyka kadrów, oprawa dźwiękowa, kostiumy, wszystko to przenosi widza w surrealistyczny wymiar namiętności, baśniową wręcz rzeczywistość, na przemian groteskowo przesadną i ascetycznie poetycką. To nie tyle kino, co po barokowemu rozbuchany spektakl sceniczny, pełen ekscentrycznego ekshibicjonizmu i rekwizytów rodem z baru S/M.
Słabiej sprawa prezentuje się, jeśli chodzi o treść. Ta jest, przynajmniej jak dla mnie, bełkotliwa i zapewne trafi jedynie do wybranych przedstawicieli środowisk gejowskich. Warto zaznaczyć, że Fassbinder swoje dzieło zadedykował jednemu ze swoich partnerów, El Hedi ben Salemowi, widzom znanemu głównie z "Angst essen Seele auf", badacze twórczości reżysera będą więc mieć okazję do wyłapywania wątków autobiograficznych. Ja doceniam duszny klimat, realizacyjną śmiałość i utarczki ze standardami fabularnej narracji, toteż jestem w stanie zrozumieć, skąd kultowy status w niektórych kręgach.